Jarosław Kaczyński przez osiem lat zachęcał swoich ludzi, aby rządzili tak, jakby nigdy nie mieli stracić władzy. W ten sposób wahadło nadużyć (wynikających z braku kontroli i samokontroli), wahadło czystek i kontrczystek odchyliło się w Polsce jeszcze bardziej. Trudno oczekiwać, by miało się zatrzymać. Na razie nie jest pewne, czy chociażby spowolni. Były to czystki nie tylko w instytucjach polityki i państwa, nie tylko w prokuraturze, sądach, instytucjach kultury, ale także w instytucjach społeczeństwa obywatelskiego.
PiS chciało zastąpić, deklarowało to głośno, odziedziczoną po 30 latach istnienia III RP strukturę polskich „zbyt liberalnych” NGO-sów strukturą NGO-sów „własnych”, „prawicowych”, wdzięcznych partii, która je karmi, czasami także zatrudniających lub karmiących działaczy tej partii.
Czystki wymagają kontrczystek i do kontrczystek prowadzą. Rozliczenia (zapewne nieuniknione, pytanie, czy używane jako narzędzie realnej „sanacji”, czy jako narzędzie doraźnej polityki i w jakich proporcjach) sprawiają, że ci, którzy ocaleją (politycy PiS i Suwerennej Polski) będą próbowali jeszcze ostrzejszego rewanżu, kiedy wrócą do władzy. A zatem ci, którzy rozliczenia prowadzą (czyli koalicja), będą robić wszystko, żeby prawica do władzy nigdy nie wróciła.
Populizm to nadużywanie publicznych pieniędzy w politycznej walce
Walka o zdobycie i utrzymanie władzy jest istotą polityki (Machiavelli), także demokratycznej, jeśli zachowuje właściwe granice i formy. Nawet jednak w demokracji nadmierna radykalizacja politycznego konfliktu sprawia, że chętniej sięga się – po wszystkich stronach – po narzędzia populistyczne. Populizmem jest nie tylko pohukiwanie z sejmowej lub medialnej trybuny, nie tylko wyzywanie swoich konkurentów od „obcych agentów”, nie tylko szerzenie paranoidalnych teorii spiskowych.
Populistycznym narzędziem jest kupowanie sobie wyborczych głosów za pieniądze z budżetu państwa (a więc za pieniądze wyjęte z kieszeni wszystkich podatników, a nie tylko z kieszeni działaczy czy zwolenników naszej własnej partii). Najbardziej demokratyczne partie potrafią czasem przekraczać populistyczne granice, jeśli chodzi o redystrybucję publicznych pieniędzy w rytmie kampanii wyborczych.
- Budżet nie jest workiem bez dna, nawet „kreatywna księgowość” (np. ukrywanie wydatków budżetowych w pozabudżetowych funduszach) nie powiększy dochodów państwa.
- Mozna je powiększyć dociskajac śrubę podatków i składek, co jednak zawsze odbija się na produktywności, aktywności i rozwoju gospodarki, społeczeństwa, państwa.
Co równie dla gospodarki, społeczeństwa i państwa niebezpieczne są środki, za które „kupowano” i „kupuje się” głosy nigdy nie trafiają na wielkie inwestycje rozwojowe. Te inwestycje pozostaną wyłącznie kuszącymi wizerunkami na wyborczych billboardach (taką funkcję przez osiem lat pełnił Centralny Port Komunikacyjny, przed którego billboardowymi wizerunkami do dzisiaj stojań działacze partii Razem z szeroko otwartymi buźkami).
Po co nam władza, o którą walczymy
Demokratyczny system wyborczy nie może być czystym makiawelizmem. Politycy (i ich piarowcy) powinni stale zadawać sobie nie tylko pytanie, jak zdobyć władzę i jak ją utrzymać, ale do czego tej władzy używać. Czy to znaczy, że „przywracanie praworządności”, naprawianie patologii ostatnich ośmiu lat nie jest ważnym celem? Jest, biorąc pod uwagę skalę patologii.
Jeśli jednak „naprawianie błędów poprzedników” zacznie zastępować projekty i działania własne, jeśli zacznie się tego hasła używać jako alibi dla własnej „niezborności”, władza staje się po nic. Warto pamiętać, że osiem lat władzy Kaczyńskiego także upłynęło pod sztandarem „naprawiania patologii III RP”. Patologii nie naprawiono. Nawet w sądownictwie nie było „dobrą zmianą” zastępowanie „starych sędziów” przez nowych, ewidentnie gorszych, co potwierdziła jakość sędziów z „grupy Piebiaka” czy jakość Julii Przyłębskiej, jeśli porównać jej dorobek zawodowy z dorobkiem jej poprzedników – czy to konserwatywnego Andrzeja Zolla, czy to liberalnego Marka Safjana.
- Przednia władza w imię „sanacji”, w imię „uzdrowienia błędów III RP”, zastępowała naturalnych liderów różnych środowisk zawodowych własnymi nominatami.
- Naturalni liderzy środowisk zawodowych mają silniejszą pozycję własną, więc są z natury bardziej niezależni od władzy.
Osoby, które własnego dorobku zawodowego nie mają, po „odkryciu towarzyskim” przez władzę, po awansie w zamian za wzięcie legitymacji partyjnej, zrobią dla władzy wszystko. Czy znaczy to jednak, że sędziowie powinni sami dla siebie pisać ustawy, a związkowcy tej czy innej gałęzi gospodarki decydować samodzielnie o jej rozwoju albo wygaszeniu?
Nie, to grozi partykularyzmem, ochroną własnych przywilejów, bezkarnością własnych patologii. Konsekwencją zbyt radykalnego politycznego konfliktu, zbyt dużego przywiązania partii do „zdobywania i zachowania władzy”, a nie do robienia z tej władzy rozwojowego użytku, są jednak paradoksalnie oba błędy naraz. Z jednej strony władza jest „silna”, czyli stara się promować „swoich” – słabych, serwilistów, niedojdów, ale wdzięcznych za awans i zdolnych zrobić dla tego awansu wszystko albo prawie wszystko. Z drugiej strony władza jest „słaba”, więc handluje przywilejami i „daje pieniądze”.
Mogą to być przywileje i gesty wobec górników (PiS), gesty wobec sędziów (spotkanie Tuska i Bodnara z prawnikami). Mogą to być – i najczęściej jest – przesuwanie środków budżetowych na doraźną redystrybucję, zamiast na odłożone w czasie projekty rozwojowe.
Jeśli partie walczące o władzę przekroczą pewną granicę, państwa już nie będzie, nie będzie wspólnoty. Będą „charyzmatyczni liderzy”, w rzeczywistości słabi i handlujący przywilejami z byle kim, byle jak. I będą lobby i gromady nacisku, które w zamian za przywileje i drobne lub grube prezenty dla „siebie” lub dla „swojej grupy” będą raz wspierać jednych polityków, a raz wspierać drugich. Nigdy nie patrząc poza koniec swego własnego – grupowego, środowiskowego, prywatnego – nosa.
Cezary Michalski