Nie tylko zwycięstwo Le Pen we Francji pokazuje, że popularność skrajnie prawicowych populistów w niektórych krajach trwoży demokratyczną Europę. Jednak nie wywołuje autorefleksji wśród mainstreamu i liberalnych elit lub jest to refleksja płytka. Spodziewane zwycięstwo skrajnej populistycznej prawicy w pierwszej turze przedterminowych wyborów parlamentarnych we Francji zwiastuje wielką i trudną zmianę polityczną. Prezydent Emmanuel Macron, którego ugrupowanie poniosło porażkę, wezwał siły demokratyczne i republikańskie do szerokiego porozumienia przed drugą turą, ale liderka Zjednoczenia Narodowego Marine Le Pen zamierza walczyć o większość bezwzględną. Ona wyczuwa nastroje Francuzów, którzy masowo ruszyli do lokali wyborczych, bo ostatni raz tak wysoką frekwencję Francja odnotowała w latach 70. XX w.
Ta przeciwniczka Zielonego Ładu i europejskiej polityki migracyjnej, która chce, by państwa członkowskie same decydowały, jakiego prawodawstwa unijnego będą przestrzegać, z premedytacją postanowiła zadrwić ze staromodnych demokratów. Ci wciąż wierzą, że wystarczy jedynie pozytywnie opowiadać o wartościach, by były one atrakcyjne dla coraz bardziej zdezorientowanych społeczeństw, które łakną prostej odpowiedzi na trudne pytania. Skrajna prawica udziela ich masowo, dlatego jest atrakcyjna, chociaż sama jeszcze nie wie, z jakimi realnymi problemami będzie musiała się zmierzyć. Ignorując wyzwania ekologiczne i zaprzeczając zmianom klimatycznym; nie rozumiejąc, że brutalna polityka antyimigrancka nie zatrzyma wędrówki ludów; wierząc, że państwa narodowe są dobrą odpowiedzią na geopolityczną zawieruchę i putinowską wojnę hybrydową – populiści zagospodarowują lęk społeczny. Jest to jednak tylko pastylka na uspokojenie, która szybko przestanie działać, a nie terapia, dzięki której pozostałby jakiś długofalowy ślad.
Oto cecha świata nowoczesnego, w którym zaspokojenie ma być natychmiastowe, a ciężka praca czy skomplikowane programy społeczno-polityczne z mglistym celem są odrzucane jako nudne lub nieefektywne. W tej optyce o klimat będą się martwić przyszłe pokolenia, dla których może już być za późno.
Amerykańscy komentatorzy, których przeraził mierny stan psychofizyczny Joe Bidena podczas debaty z Donaldem Trumpem, natychmiast wezwali prezydenta, by zrezygnował z kandydowania dla dobra Ameryki. On jednak stwierdził, że ograniczenia wieku nie są najistotniejsze, bo przecież najbardziej liczy się umiejętność mówienia prawdy i gotowość do tego. Być może będzie to więc ostatni akord pięknej ballady o zasadach i wartościach wyższych, jeśli atakowany za bezceremonialne i cyniczne kłamstwa, sprzyjanie Putinowi oraz antyeuropejskie i antynatowskie nastawienie Trump jednak wróci do Białego Domu na tej samej fali, na której płynie francuska nacjonalistka. Co z tego, że demokrata Biden ma rację, skoro antydemokrata Trump ma wzięcie?
Liberalne elity zachodnie nie wiedzą, co zrobić, by nie rezygnując z własnych wartości, zrozumieć położenie, w jakim znalazł się świat. Nie wiedzą, jak bronić humanitaryzmu, a jednocześnie umieć zatrzymać nielegalną imigrację. Nie wiedzą, jak walczyć o klimat, a jednocześnie nie popadać w absurdalny biurokratyzm i centralizm unijny. Nie wiedzą też, jak promować integrację europejską, a zarazem utrzymywać odrębność narodową. Liberalne elity zachodnie chętnie natomiast ulegają szantażom skrajnej lewicy i same stają się pieścicielami politycznej poprawności w sprawach obyczajowych, a potem się dziwią, że ich zdumieni wyborcy, często wbrew sobie, uciekają pod skrzydła prawicy.
Na tym tle Donald Tusk jawi się jako ten, który po części odrobił tę „prawicową” lekcję. Stawia na obronę granic, umacnia zaporę, jest przeciwnikiem paktu migracyjnego, zmienił zdanie w sprawie oczekiwanych przez elektorat wielkich inwestycji rozwojowych, a w przypadku ustawy o związkach partnerskich jest gotów iść na kompromis z konserwatystami. To oczywiście za mało, by zapewnić sobie trwałe trzymanie polskiej antyliberalnej prawicy na dystans. Ale dostatecznie dużo, by nieco otrzeźwić pieknoduchów i szlachetnych romantyków.