Ludwik Sobolewski: Kultura na granicy ekstremalnej [FELIETON]

Po zmroku dochodzą barwy świateł. Piękny materiał instagramowy; koledzy, którzy w ramach tej biznesowej wycieczki zostali na drugi dzień w Chorzowie, robią zdjęcia z wieczornego spaceru i publikują je w sieci, kiedy ja wracam już do Warszawy. Kolaż z tego powstaje, jak nic. Śmigająca aplikacja InterCity, kiedy pan konduktor sprawdza bilety. Drzwi do przedziału sunące na znak protestu wobec próby ich zamknięcia i wydające łoskot na końcu tego buntu, jak za najlepszych czasów peerelowskich. I te zdjęcia zapraszające do polubienia. Nowoczesność, a może już postnowoczesność, a przede wszystkim nostalgiczność.

Dochodzę zatem do stacji metra i nagle przypomnienie tego, że przecież. Dostrzegam, ale z trudem. Konstrukcja niczym się nie wyróżnia. Gdzie ta biel, zajmująca poczesne miejsce w artykułach poświęconych nowemu obiektowi architektury? Bryła, a raczej jej kawałek, jako tako widoczna z okolic stacji Centrum, jest szaro-bura lub ciemnobura. W dzień oglądam dzieło ponownie. To naprawdę tylko zwyczajne, duże pudło. Za to jak zręcznie można wszystko uzasadnić. Brak odwagi – minimalizmem. Nijakość i bylejakość – potrzebą skontrapunktowania Pałacu Kultury. Straconą szansę – tym, że „przecież samo Muzeum Sztuki Nowoczesnej nie jest w stanie zbudować całej pierzei Marszałkowskiej, to jest tylko początek” (lekko sparafrzowany cytat z prasy). Albo: Zgadzam się z tym zaleceniem. Ale czy nie można było zrobić tak, aby i w środku, i na zewnątrz było dobrze? Ten by wiedział, że zewnętrze też się liczy. Teraz odzywa się we mnie finansista i inwestor. Bo w dodatku to cudo kosztowało. Ale niechby kosztowało dwa razy więcej, ale wywoływało słynny efekt Bilbao. Tu efekt jest, ale bubla. Mój komentarz: wolę Chorzów. Naprawdę. Ta pokusa pojawia się często wtedy, gdy góra urodzi mysz.

W tym przypadku pewnie żadna teoria spiskowa niczego by nie wyjaśniła. Zwraca uwagę to, że historia wyboru projektu siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej to między innymi długotrwałe negocjacje z autorem projektu wybranego w pierwotnym konkursie, potem jego unieważnienie, druga procedura i takie tam. Zdaje się, że na powtórny wybór miały wpływ różne małostkowości.

Na szczeście w warszawskiej przestrzeni kulturalnej nie wszystko jest spartaczone. Inna impresja z ostatnich dni. Jest coś takiego, jak Polski Balet Narodowy. Dowodzi tym Krzysztof Pastor. Zatrudnił Edwarda Gluca, choreografa związane z życiowo i zawodowo ze Słowenią, ale tak poza tym to Rumuna, po szkołach w Kluz. Mając do dyspozycji spuściznę Henrika Ibsena i Edvarda Griega oraz międzynarodowy zespół tancerzy stanowiący wspomniany Polski Balet Narodowy, stworzyli na scenie Teatru Wielkiego wzruszającego „Peer Gynta”. Tutaj spisek, jeśli był, to dał znakomite rezultaty.

Koniec końców lubię więc i Chorzów, i Warszawę.

Adwokat, w latach 2006-2017 prezes giełd w Warszawie i w Bukareszcie, obecnie CEO funduszu Better Europe EuSEF ASI. Autor felietonu wyraża własne opinie i poglądy. Śródtytuły pochodzą od redakcji.