„Niepodległość wywalczylismy ponad 100 lat temu, ale podobnie jak na początku XX wieku, żyjemy w czasach przełomu. Chociażby ze względu na rosyjską agresję na Ukrainę i jej trudne do przewidzenia skutki”. Niewątpliwie w 1914 i 1918 roku mieliśmy polityków, którzy potrafili racjonalnie reagować na szybko zmieniającą się rzeczywistość. Pytanie, czy dzisiejsza klasa polityczna ma tę zdolność – zastanawia się prof. Paweł Skibiński, historyk z Uniwersytetu Warszawskiego.
Oczywiście pod kątem istnienia państwowości polskiej trudno zestawić ze sobą rok 1918 i 2022, kiedy Rosjanie najechali Ukraińców. Niemniej, wiele elementów rzeczywistości, polityki czy sama zmieniająca się technika prowadzenia wojny, powinny skłonić do myślenia. „Jesteśmy w momencie zmian porównywalnych z rokiem 1989, 1945, a wcześniej 1918, które mogą wpłynąć na kilka następnych dekad naszej egzystencji. Może się okazać, że zmiana będzie mniej spektakularna niż się spodziewamy, ale tego nie wiemy” – mówi Interii prof. Skibiński.
Prof. Marek Sioma, Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, zauważa: „Gdybyśmy mieli doszukiwać się podobieństw między konfliktami z początku XX wieku i agresją Rosji na Ukrainę, to trzeba zauważyć, że w obu przypadkach nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wojna będzie przebiegać. Nie ulega jednakże wątpliwości, że I wojna światowa w ocenie historyków była przełomem, ale też cezurą początkową nowej epoki”.
„Nasi rozmówcy nie tylko zwracają uwagę na konflikt toczący się za naszą wschodnią granicą, ale także na zachowania Europejczyków wobec tej wojny, rolę Stanów Zjednoczonych czy szanse i zagrożenia, którym Rzeczpospolita musi stawić czoła. „Pokolenie polskiego społeczeństwa, które odzyskało nam niepodległość, było niesłychanie ofiarne. Mówimy o ogromnych stratach ludzkich i materialnych związanych z wojną. Ale też o zdolności do fizycznych jak finansowych wyrzeczeń. Czy dzisiejsze społeczeństwo jest gotowe do takich ofiar?” – pyta prof. Skibiński. „Jestem przekonany, że nie. Nie ma jednak co kreślić czarnych scenariuszy. Społeczność pokazuje swoją wartość w konfrontacji z rzeczywistością. Decydujemy, kiedy niebezpieczeństwo jest u drzwi. Na pewno powinniśmy docenić wielkość swoich przodków” – podkreśla.
Wojenny przełom. „Dotarło do nas, że konflikt to element rzeczywistości”
W praktyce to wojny decydują o zmianach na mapach świata. Choć konflikt z lat 1914-1918 zdaje się być już trochę zapomniany, to ówczesnie ludzie obserwowali przełom w sztuce wojennej. Zupełnie jak dzisiaj. „Pojawiają się nowoczesne środki, gazy bojowe, lotnictwo, które są łączone z narzędziami poprzedniej epoki. Porównanie do Ukrainy? Wszyscy pogrzebali artylerię lufową, a ona odgrywa kolosalną rolę” – zauważa prof. Marek Sioma.
„Jeszcze dekadę temu drony były postrzegane jako zabawki, a dzisiaj są podstawowym narzędziem walki. Niby żołnierze walczą w okopach, a używa się coraz nowocześniejszej technologii” – wylicza lubelski historyk. Nasi rozmówcy zwracają uwagę, że nie bez znaczenia jest także podejście społeczeństw do wojen. Przez blisko 80 lat względnego spokoju w Europie, zdążyliśmy się już odzwyczaić od widma konfliktu w najbliższej okolicy. „Po agresji Rosji z 2022 r. dotarło do nas, że wojna jest pewnym elementem rzeczywistości. Że najprawdopodobniej możemy być skonfrontowani z konfliktem zbrojnym z własnym udziałem. To coś, co zbliża nas do stanu świadomości naszych przodków sprzed stu lat” – diagnozuje prof. Skibiński.
-
Warto także zwrócić uwagę na podejście społeczeństw, które w wojnie partycypują. „Nie chodzi nawet o zaakceptowanie śmierci czy ludzkiej krzywdy towarzyszącej konfliktom. Zachowania Rosjan gloryfikujących krwawe pomysły Władimira Putina, na przykład te znane z propagandowej telewizji, to z punktu widzenia historii absolutnie nic nowego” – podkreśla.
-
„Podobnie jak w czasie I wojny światowej, społeczeństwa same dokonują recepcji konfliktu. Zmiana nastrojów to proces długofalowy. Na początku XX wieku można było obserwować wielki entuzjazm, chociażby we Francji. Chcieli się odegrać na Niemcach, którzy zabrali im Alzacje i Lotaryngię” – mówi prof. Sioma.
Wujek z Ameryki miesza w Europie. Nie za darmo
Zarówno w przypadku I wojny światowej, jak rosyjskiej agresji na Ukrainę, nie do przecenienia jest rola Stanów Zjednoczonych. Zanim okazało się, że to Donald Trump zostanie 47. prezydentem USA, europejscy politycy zachodzili w głowę, co dalej z pomocą militarno-finansową dla naszych wschodnich sąsiadów. Z pewnością wciąż to robią. „W kampanii wyborczej ekscentryczny milioner obiecywał, że zakończy konflikt w Ukrainie w ciągu doby od objęcia urzędu. Tyle, że zabrakło szczegółów”.
Jak wyjaśniał później J. D. Vance, miałoby to być ustanowienie strefy zdemilitaryzowanej na „obecnej linii demarkacyjnej między Rosją a Ukrainą”. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że z punktu widzenia bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO byłoby to najprawdopodobniej jedynie odsuwanie zagrożenia na kolejne lata. Faktem jest, że w kwietniu tego roku, po miesiącach negocjacji, Kongres przekazał administracji Joe Bidena 61 mld dolarów na pomoc wojskową dla Ukrainy.
-
Te środki, z punktu widzenia naszych wschodnich sąsiadów, są jak być albo nie być w starciu z Rosją Putina. Historycy widzą tu bezpośrednie nawiązanie do sytuacji sprzed ponad 100 lat i I wojny światowej. „Nie da się prowadzić konfliktu bez pieniędzy, o czym mówił już Napoleon Bonaparte. Wejście do gry Amerykanów w 1917 roku odwróciło szalę zwycięstwa. Nie tylko przesłali kontyngent 400 tys. żołnierzy, ale przede wszystkim mieli potencjał gospodarczy” – mówi prof. Sioma.
-
„Rozwijali go na potrzeby Europy. Stary Kontynent wskazywał na swoje potrzeby, Amerykanie je realizowali. Oczywiście nie robili tego bezinteresownie. Podobnie jak dzisiaj w Ukrainie” – zauważa.
Czasy przełomu. Nie tylko szansa, ale i zagrożenie
„Taki moment jest zarówno momentem zagrożenia jak i momentem szansy. To, co spotkało nas w czasie II wojny światowej, to było coś, co również traktowano jako moment szansy. Były to jednak rojenia o imperium słowiańskim, czy też o budowie federacji środkowoeuropejskiej” – komentuje prof. Paweł Skibiński.
„Pojawiały się w różnych środowiskach, ale wynikały z przekonania, że z dziejowego przesilenia możemy wyjść mocniejsi. A przynajmniej mieć na to nadzieję. Wyszliśmy straszliwie pokiereszowani i osłabieni” – zauważa. Tu kluczowa jest rola polskiej klasy politycznej. Jako społeczeństwo powinniśmy być informowani zarówno o szansach jak i zagrożeniach.
-
„Polityk powinien przygotowywać Polaków zarówno na pozytywne jak i negatywne scenariusze. Zastanawiać się nad zagrożeniami, ale też szansami. Niewątpliwie, w 1914 i 1918 roku mieliśmy polityków, którzy potrafili racjonalnie reagować na szybko zmieniającą się rzeczywistość. Pytanie, czy dzisiejsza klasa polityczna ma tę zdolność. To można chyba sprawdzić tylko w praktyce” – mówi prof. Skibiński.
-
„Naukowiec z Wydziału Historii Uniwersytetu Warszawskiego zwraca także uwagę na postawę polskiego społeczeństwa, czyli naszych prapradziadów. Nie ma najmniejszych wątpliwości: ich gotowość do poświęceń i walki o polską państwowość jest przynajmniej godna pozazdroszczenia. „Pewnym synonimem zdolności do ofiar jest fakt, że społeczeństwo polskie jesienią i zimą 1918 roku przeszło przez największą epidemię w XX wieku, grypę zwana „hiszpanką”. W ogóle tego nie zauważano! Sprawy publiczne były ważniejsze” – podnosi prof. Skibiński.